umowa kupna-sprzedaży

atrybuty,
rzeczy,
ludzie-rzeczy.

kiedyś pewien przedstawiciel płci męskiej (bo trudno tu o inne określenie) powiedział, że denerwują go w związkach zaimki. inna sprawa jak tu bez tych zaimków się obejść, ale jest coś interesującego w jego spostrzeżeniu. kiedyś tęskniłam do takiego zaimkowania. zastanawiało mnie, w jakiej trzeba być relacji z kimś aby móc powiedzieć "mój/moja". i pewna byłam, że to musi być Coś. taka znajomość z naddatkiem w postaci bliskości i zrozumienia i nie wiadomo czego jeszcze. potem przywodziło na myśl jakiś akt własności nie do księg wieczystych. takie mało uroczyste lenno.

i tak sobie myślę, że nie chcę nikogo na własność tak samo, jak nie chcę być czyjąś własnością. stąd irytacja przy wpisywaniu we wszelkie rubryki danych ojca (matki chcą rzadziej). no bo niby dlaczego jego? (to już pewnie sprawa dla pań wojujących)
no i dobrze, przynależę. formalnie, prawnie i co z tego. gdzieś pojawia się widmo ubezwłasnowolnienia i zaczynam zastanawiać się, czy to przypadkiem nie sięgneło już granic, może absurdu.

kiedyś, w trakcie pewnej absorbującej rozmowy, utrzymywałam, że anarchistyzne zapędy nie mogą zostać zrealizowane, choćby ze względu na fakt posiadania dowodu osobistego, widnienia jako kupka literek w ewidencji ludności. no cóż, za błędy rodziców się płaci - ten także.

akt własności jednak w pewnym stopniu rozwiązuje problem. od przynależenia niedaleko do własności. od własności niedaleko do przedmiotu. od przedmiotu daleko do podmiotu.

i tak można się powoli rozpływać i rozmieniać.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty