Nieistnienia

Wojciech Orliński powołując się na Baudrillarda skombinował interesującą publikację "Ameryka nie istnieje", w której przekonująco udowadnia, że Stany Zjednoczone takie, jakie znamy (tudzież o jakich wiemy), funkcjonują li tylko w naszej świadomości. Na marginesie lektury jednak wciąż kołata mi po głowie myśl, na ile zjawisko to ograniczone jest do Nowego Świata.

Ot, taka niezobowiązująca rozmowa w autobusie, przy kawce lub na ulicy - gdy słucham wywodów na temat naszego kraju, mam wrażenie, że on również "nie istnieje", a raczej, że funkcjonuje jako mniej lub bardziej spersonalizowana fatamorgana. Włączenie radia lub telewizora lub spojrzenie na stoisko z prasą tylko potęguje to uczucie.

Wszystko byłoby jeszcze dobrze, gdyby "nieistnienie" to miało charakter wyłącznie globalny i nadawało się do opisu historyczno-policznych zawirowań. Ciarki jednak przechodzą mnie na myśl, a raczej podszept, że tyczy się to jeszcze czegoś.

Mam bowiem wrażenie, że coraz bardziej wymyślamy siebie i tym samym realne istnienie odlatuje w niebyt. Kiedyś, przy okazji rozmowy na temat własnego związku, m. stwierdził w niewybrednych słowach, że diametralne zmiany w zachowaniu, nastawieniu partnera świadczą o tym, że dotychczas po prostu nas okłamywał. Myślę jednak, że więcej tu okłamywania samego siebie niż drugiej osoby.

Tak jak wymyśliliśmy Amerykę, tak też wymyślamy siebie nawzajem, nasze związki, rozpacze i radości. Saint-Exupery zdefiniował miłość, jako spoglądanie w jednym kierunku. No i patrzymy, tylko dlaczego do cholery widzimy co innego? Gdy tak sobie myślę o związkach, mam wrażenie, że "poznawanie" siebie oddaje pole "znaniu się" tym samym wyprowadzając relację z drogi, co jednoznaczne jest z przeniesieniem jej w sferę wyobrażeń. Bo to, że możemy się zmieniać już do nas dociera, jednak że ta druga osoba też może - o, to już klątwa ostateczna, bzdura totalna i co tylko bądź.

Zazwyczaj śmiech nieprzystojny mnie ogarniał na słowa "Znam swoje dziecko. On/Ona by nigdy tego nie zrobił/-a". Patrząc na moje zaś, zastanawiam się, czy będę w stanie uszanować ten żywioł. Jednak nigdy jakoś nie pomyślałam podobnie o swoim partnerze, rodzicu, bliskim znajomym, zakładając że ich to już na pewno znam. Jakaś potrzeba oswojenia w tym, która ostatecznie zmienia ludzi w manekiny, im samym odbierając rację bytu. Bo kogo w końcu kocham? Człowieka czy wyobrażenie? Symulakra, aż by się chciało powiedzieć, ale nie nada to sprawie innego sensu, nikomu też samopoczucia nie polepszy. A kochać coś, co się zmienia? To, kogo (co?) się wtedy kocha?

Komentarze

  1. świetny tekst, trafia w sedno jednego z najważniejszych problemów w życiu (wśród ludzi). Czy inni istnieją? Ja jestem, będę się przy tym upierał, ale czy ta/ten którego widzę przede mną "jest"? - tak jak ja? ma świadomość, widzi mnie, ma jakieś intencje. Widzimy tych innych jako fizyczne przedmioty. I nikt nie potrafi udowodnić, że mają świadomość, że to nie zombi. Wielu tęgich filozofów próbowało podać logiczny dowód na ... istnienie drugiego człowieka. Żadnemu się nie udało. Bierzemy innych "na wiarę". Dla siebie nawzajem jesteśmy nieistnieniami. My, nieistoty. A jednocześnie tworzymy siebie nawzajem (tzn. w to też wierzymy). Może dlatego jesteśmy sobie potrzebni?
    Jak u Berkeley'a: być to znaczy być spostrzeganym?
    To nie to, że się zmieniamy, to coś bardziej podstawowego: to ten jak piszesz podszept, że być może nie ma niczego co mogłoby się zmieniać. I wtedy rzeczywiście czuję ciarki na plecach.

    OdpowiedzUsuń
  2. i jeszcze jedno, bo nie mogę się powstrzymać: żeby umieścić komentarz, musiałem wpisać dwa niewyraźnie słowa. A wcześniej był napis: udowodnij, że nie jesteś automatem. Wpisałem słowa (z trudem).
    Czy teraz wierzycie, że nie jestem automatem?!

    OdpowiedzUsuń
  3. wpisywanie słów, mających udowodnić "bycie człowiekiem" jest rzeczywiście frustrujące. mam wrażenie, że automat poradziłby sobie z tym lepiej.
    i tak jeszcze mi się pomyślało o tej świadomości drugiego człowieka. często już po spotkaniu z kimś, rozmowie, nawet zdawkowej, mam poczucie jakiegoś braku. chyba właśnie tego "braku człowieka", bo jak inaczej wytłumaczyć nie tylko ulotność właśnie zakończonego spotkania, jak i ten niedosyt, poczucie, że to wszystko tak daleko krwiobiegu było.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty