Na wyłączność

Poszukiwania dosyć bezmyślnej lektury na czas niby wolny, ale nijak dający mi odetchnąć, natknęłam się na ponoć kultową serię dla jak wyczytałam "sfrustrowanych mężatek i samotnych nastolatek bez poczucia własnej wartości". Komentować blasków i uroków tej literatury zamiaru nie mam, jednak zastanawiam się, czy popyt na tego rodzaju fabuły rzeczywiście powiązany jest z powyższym cytatem.

Mam wrażenie, że dużo w moim i też chyba innych życiu szukania, wręcz gonienia. Jakbyśmy napędzani byli brakiem. Wciąż niedożarci rozglądamy się za czymś, co to ssanie ukoi. Złapałam się ostatnio na własnej potrzebie zmiany dla samej zmiany i kupowania dla wydawania. Totalnie bez pomysłu, celu, w odcięciu od świadomości własnych potrzeb - ot, byle by było co innego, byle się zapchać. Śmiesznie to brzmi w kontekście słowa "zawsze", które brzmi złowrogo ("to już zawsze tak będzie wyglądało", "nic się już nie zmieni") a zarazem oskarżycielsko ("bo ty zawsze"), przy którym deklaracja "zawsze przy tobie będę" zaczyna brzmieć jak świst opuszczanej gilotyny. 

Bo czy chcemy coś tudzież kogoś "na zawsze"? Niby tak, ale z klauzulą dla możliwości, wręcz musu pomnażania. Chcę się mieć dobrze, ale nie mam nic przeciwko temu, by było lepiej. Wojciszke mówi, że to taka postawa konsumencka - szczęście i zadowolenie, jako coś do nabycia, wyboru, sprofilowania według własnych upodobań i dostania tego w takim właśnie kształcie. Jeśli coś nie wyjdzie, to cóż, ochrona praw konsumenta, naprawa usterki lub nie bawiąc się w te wszystkie czasochłonne dyrdymały, po prostu wymiana na lepszy model. 

Pomyślało mi się ostatnio, że jest coś pięknego w miłości dwojga nieznanych sobie ludzi. Nieznajomy spotyka nieznajomą tudzież na odwrót i potrafią spędzić ze sobą jakiś czas, być może dłuższy. Wcześniej postrzegałam to trochę jak wydanie instant. Nie to, co więzi rodzinne. Rodziny się nie wybiera, a kocha. Partnera, partnerkę już owszem. I to chyba ciągnie za sobą kaskadę katastrof. 

Wracając do lektury dla sfrustrowanych. Rozmawiając z A. natknęłyśmy się na myśl, że każdy z nas się obnaża - gestem, słowem, spojrzeniem. Dużo nas. A mnie pojawiło się takie rozgoryczone spostrzeżenie, że cóż z tego, jak i tak pozostaję w jakimś sensie niewidzialna. Mój obcy człowiek mnie nie widzi. A ja, żeby być, czuję potrzebę podkreślania siebie, aż do, że tak już powiem, porzygania. A czytanie o tym, że ktoś potrafi komuś wypełnić cały świat, jakkolwiek idiotyczne by to było, przypomina o tej tęsknocie, by być tylko i wyłącznie zauważalnym dla kogoś, kontemplowanym przez niego w każdym bzdurnym geście. 

Jest taka scena w "Nine" Marshalla, w której Luisa mówi Guido "Dziękuję ci" i wyjaśnia "Za to, że przypomniałeś mi, że nie jestem wyjątkowa". Brzmi jak przekleństwo. Myślę jednak, że jest w tym też coś uwalniającego. I nie wiem czemu, mam takie wrażenie, że kochając mamy pełne brzuchy a puste serca.






Komentarze

Popularne posty