I'm not all there myself

Kryzysy to rzecz rozwojowa. Mają służyć osiąganiu przez nas coraz to wyższego stopnia integracji. Człowiek to bowiem pewna całość. Ale złożona. Pewnie stąd biorą się takie określenia jak: "Czuję, że się rozpadam", "I co? Ubędzie cię?", "Jestem taki rozbity", "Musisz się pozbierać" i inne takie.

Zastanawia mnie ta integracja. Człowiek zintegrowany to taki, którego osobowość składa się z trwałych, odpornych, zrównoważonych i pasujących do siebie struktur. Taki konglomerat dobrze dobranych cech, zachowań, pragnień, jakoś zlepionych w całość. No idealny związek.

Przychodzi taki moment, kiedy bardzo chce się wiedzieć, kim się jest, jakim się jest. Wydaje nam się wtedy, że człowiek to taka, powiedzmy brzoskwinka ze śliczną pestką w środku. Trzeba tylko dotrzeć do tego wnętrza i mamy to. Tu, w samym środku, pod tą skórką i miąższem, pod tym całym pancerzykiem, który na siebie wdziewam, jestem ja. I inni też tak mają, trzeba się tylko dobrać do wnętrza.  Odkryć. 

Potem orientujemy się, że ta pesteczka to nie do końca taka jedna jest. Weźmy takich dorosłych. Czuły, ale cham. Wrzód na tyłku w pracy, ale w domu do rany przyłóż. Płacze na filmach, ale leje dzieci.  Skąpy, ale na tacę wrzuci. Ma twardy tyłek, ale miękkie serce. I inne takie. Chodzące oksymorony.

I niby z kryzysem tożsamościowym to każdy z nas to tak do dwudziestki powinien się uwinąć. Powinniśmy być już określeni tacy, spójni, pogodzeni, a nasze odbicie w cudzych oczach zgadzać się winno z naszym własnym. Mam jednak poczucie, że całe halo polega na tym, że przestajemy się tym w pewnym momencie zajmować. Znika weltschmerc, macha do nas odpowiedzialność i obowiązki i nie ma czasu na rozkminy nad czymś tak trywialnym, jak "ja". Widzimy przecież, że potrafimy i tak i inaczej. Nie musimy trzymać się sztywnych określeń, można się dostosować, dopasować, odnaleźć w tym, co nie do końca nasze. Taka nauka jazdy. Nawet jak od razu nie pokochasz, to się w końcu przyzwyczaisz i nie zastanawiasz potem czy ci z tym dobrze, czy nie. Jedziesz.

I tak pomyślałam sobie, że z tym byciem jakimś, to bardziej jak z pestkami jabłka. Nie ma zdarzeń, które odkryją nas w pełni. Nie ma ludzi, którzy znają nas z każdej strony. My sami siebie też do końca nie znamy. Wiesz o sobie tyle, na ile cię sprawdzono. I dobrze, bo dzięki temu możemy się jeszcze zaskoczyć i zadziwić sobą oraz innymi. Wydobywamy z siebie te pesteczki, oglądamy. Ach, to ja i to też ja. 

I te optymistyczne pląsy wyobraźni przerwało mi kiedyś usłyszane porównanie, że człowiek jest jak cebula. I nie, nie tylko dlatego, że ma warstwy. Również z tego powodu, że po ich odkryciu, nie ma już nic. Pusto jest. Żadna tajemnica się tam nie kryje. Żadne centrum. Nic tam nie ma. Gołe, żałosne, wyjące nic. Takie oblepione, uklepane. Trochę taki golem. Stwarzany ciągle on nowa siłą języka. 

Nic. Jednak  za szczelnie i czule do siebie przytulonymi warstwami. 





Komentarze

Popularne posty