Wilk niepożałowany

Ostatnio pewien młody człowiek zapytany o to, w jaki sposób odpoczywa, odpowiedział, że siada sobie i skupia się na tym, co teraz. Nie marzeniach, nie planach, nie cudownych projekcjach dnia jutrzejszego lub chociażby dublach tego, co się już wydarzyło. On se tak lubi pobyć sam ze sobą, bez ludzi. Trochę loner, trochę niedoszły adept kursu mindfulness.

Z pewną zazdrością pomyślałam sobie, że to chyba musi być fajne uczucie. Tak się wyłączyć (?) włączyć (?) Pobyć na bezludziu i bezmyśleniu.

Zdarza się bowiem, że własne bycie zakleszcza, uwiera. Owszem, ten czas, w którym jest się tak bardzo w sobie,  oddzielonym od tego, co wokół, jest jak kojące zanurzenie się w głębokiej wodzie. Albo raczej jak wędrówka górskim szlakiem, kiedy po prostu się idzie, niby gdzieś, trochę samemu, a trochę z kimś, w sumie nie wiadomo po co, grunt, że przyjemnie jest. I jest tylko to, co wokół, trochę jakby nierealne, no i to śmieszne ciało, które jak się już rozkręci, przyzwyczai, to idzie. I można odetchnąć od słów, spojrzeń, gestów, niedomówień czy przedosłowności. Liczenia się z czymś, kimś, zwracania uwagi na, respektowania kogoś, bycia czujnym i skupionym, boleśnie świadomym, beztrosko zagonionym. 

Potem jednak przychodzi moment, w którym dobitnie odczuwa się fakt, że jest się jakby obok, jakby nie "w" ani "pośród". R. kiedyś, chyba nie mogąc zdzierżyć mojego bycia "poza", czy też chcąc usprawiedliwić swoje własne poczynania powiedział, że pozwolenie sobie na emocje, na przeżywanie, to kwintesencja życia. Tak się zastanawiam nad tym i myślę, że większość kluczowych jego momentów mignęło mi obok, jakbym patrzyła przez szybę. Bycie wtedy "w" było czasem tak rozwalające, że instynktownie składałam ukłony i podziękowania, i wycofywałam się, niedobra. I niby mi z tym dobrze, choć czasem czuję się jak ten pasażer Iggy'ego Pop'a albo graceless lady Stones'ów. 

Nie ma co narzekać ani lamentować. Przecież lubię to bycie "poza". Łatwo wtedy wejść w jakąkolwiek rolę, łatwiej nabrać dystansu, dać siebie, być na chwilę tylko i potem zniknąć. My, wilki stepowe tak mamy. Nie trzeba być przecież żabą głośno obwieszczającą swoje bycie w stawie. Tu jestem, taka jestem, pamiętaj mnie. Nieś mnie. Niby po jaką cholerę?

To zabawne, jak zmienia się perspektywa. Kiedyś to uczucie bycia pasażerem tylko, było nośnikiem mojego buntu, rytmicznie wystukiwanym, skandowanym wraz z myślą, że chcę mieć to wszystko w nosie. Zaś fraza Emily Dickinson "I'm Nobody" wyrazem beznadziei i utyskiwań. Dziś pierwsze niesie ze sobą krzyk jakiejś takiej niezgody, trochę bezsilności, a drugie przewrotny uśmiech i paradoksalnie - zgodę. I myślę sobie, że to piękne,  iż możemy się zmieniać. 

***

Młoda ostatnio życzy sobie na dobranoc baśń o wilku i siedmiu koźlątkach. Po kilka razy przed  snem. Mija kilka wieczorów, chwil grozy, łez rozpaczy i szczęścia, cudem odratowanych ssaków, triumfu nad drapieżnikiem. Przy n-tym już powtórzeniu  kończę:
 -I ciężki od kamieni brzuch sprawił, że zły wilk wpadł do rzeki i utopił się. Taki był koniec złego wilka.
Na co młoda mówi: 
- Nie, mama, on spadł z wodospadu. 
- No to spadł jeszcze z wodospadu, niedobry wilk. - Zgadzam się, choć zastanawia mnie już, skąd te sadystyczne zapędy przetoczenia wilka jeszcze przez wodospad. Młoda jednak dodaje:
- I dopłynął do swojej mamusi, która miała o, takie włosy z kokardą. I ona wyciągnęła mu kamienie z brzucha.
Ha, myślę sobie, nareszcie ktoś ze mną pożałuje tego wilka. Od dzieciństwa na to czekałam. Dodaję zatem tonem pytającym:
- I powiedziała do niego: "Oj, mój niedobry wilku, nie wolno jeść koźlątek. Coś ty narobił głuptasie? Jak będziesz głodny, przyjdź do mnie, zrobię ci obiad"?
Na co m. z uśmiechem:
- Tak, mamo.








Komentarze

Popularne posty